Oto moja historia, zapraszam
Jak obiecałam, czas na historię o tym, jak to jakiś czas temu spełniło się moje największe marzenie. Ponad miesiąc temu mój szpik uratował komuś życie.
Maj 2012
Do bazy danych DKMS zapisałam się 4 lata temu, kiedy to na jednym z bydgoskich uniwersytetów była przeprowadzona akcja. Od każdego potencjalnego dawcy pobierany był wymaz z jamy ustnej. Po kilku miesiącach poczta dostałam kartę dawcy i małą przypinkę w kształcie puzzla- symbolu fundacji
Grudzień 2014
Od momentu rejestracji do długo wyczekiwanego telefonu minęły trzy lata. Problem jednak polegał na tym, ze mieszkałam już we Francji. Koordynator DKMS zajął się wszystkim i przetranseforwali moje do francuskiej bazy. Tydzień później dostałam od nich list, ze jestem z kimś kompatybilna i ze muszę się stawić na badania lekarskie. Pobrano mi kilkanaście ampułek krwi, potem był dość szczegółowy wywiad lekarski... po francusku. Nie rozumiałam tego o co pytała lekarka, więc większość rzeczy starała się pokazać, udawać atak padaczki czy tez zawał serca. W przychodzi powiedziano mi, ze mam czekać na telefon lub list. Nie spodziewałam się jednak, ze będzie to trwało ponad rok.
Luty 2016
Ponownie zadzwonili do mnie, gdy zwiedzałam sobie muzeum. Do wtedy myślałam, że ze mój francuski nie jest już taki zły, jednak i tym razem rozumiałam nieco ponad połowę. Powiedziano mi, że jest ktoś kto czeka na mój szpik i czy nadal chce go oddać. Oczywiście, ze tak, nigdy nie byłabym w stanie odmówić! Gdy tylko się rozłączyłam, zaczęłam skakać ze szczęścia i cieszyć się jak dziecko.
Przez następne trzy tygodnie moje życie obracało się wokół szpitala, badań lekarskich i ... trybunału sprawiedliwości. Podczas pierwszej wizyty pobrano mi 15 ampułek krwi, ale niestety pielęgniarka zapomniała o trzech i musiała pobrać z drugiej ręki. Skończyło się na tym, ze... wpadłam w jabłka. (Wyrażenie w języku francuskim,które oznacza ze się zemdlało), do tego RTG klatki piersiowej, EKG i wywiad. Na szczęście przebiegł on bez większych problemów i nie wiem, czy to za sprawą lekarza, który mówił jakby wraźniej czy może dlatego, ze ten mój francuski nie jest już taki zły.
Lekarz zapytał się mnie, czy nadal jestem zdecydowana oddać szpik i czy zgadzam się na pobranie go z talerza kości biodrowej, co wiąże się z operacją w znieczuleniu ogólnym, spędzeniem dwóch nocy w szpitalu i lekkim bólu przez kilka kolejnych dni. Na koniec rozmowy z dość poważną miną zaczął przeglądać wszystkie dokumenty i po chwili powiedział,
'A! Voilà! C'est un garçon, il a 3 ans!'. (a, to chłopczyk, ma 3 lata!).
W tym momencie miałam łzy w oczach, bo końcu dowiedziałam się, ze
mam młodszego braciszka genetycznego!
Kolejnym krokiem była wizyta w Trybunale Sprawiedliwości w Wersalu, po to by zaświadczyć, ze robię to całkowicie dobrowolnie i bezinteresownie. Jest to wymagane we Francji, podobnie jak to, że nigdy niestety nie będę mogła poznać biorcy.
Prosto z trybunału musiałam jechać na kolejne pobranie krwi, bo wyszła jakaś drobna anomalia z krzepnięciem krwi i chcieli to dokładnie zweryfikować. Ponownie lekarz się mnie zapytał, czy jestem zdecydowana i czy ewentualnie zgadzam się na pobranie szpiku drugą metodą, z krwi obwodowej.
Dwa dni później były wyniki i okazało się, że nie ma przeciwwskazań do operacji, dlatego tez musiałam jechać do szpitala na wizytę u anestezjologa. Tydzień przed zabiegiem znów pobierano mi krew, tym razem, by mieć pewność, ze nie jestem w ciąży.
Pokłuta wszędzie gdzie się tylko dało i przebadana z każdej strony wyczekiwałam dnia operacji, który wyznaczono na 29 lutego.
Do szpitala pojechałam zaraz po pracy, wylądowałam na oddziale ortopedii, bo tylko tam mieli wolne miejsce.
Czym różni się szpital w Paryżu od tych w Polsce? Po pierwsze większość sal jest jednoosobowa, ewentualnie dwu, po drugie by mieć wi-fi trzeba kupić specjalną skrzynkę, za która kaucja wynosi 100e. Podobieństw jest jednak o wiele więcej, niestety szpitalne jedzenie niczym się nie różni..Tak samo nie dobre.
Z chwilą przyjęcia na oddział otrzymałam bransoletkę podobną jak w chwili narodzin, niebieskie wdzianko na operacje i betadynie w formie żelu pod prysznic. Musiałam się nim umyć wieczorem jak i rano przed samym zabiegiem. Nie spałam najlepiej, czułam lekki strach. W końcu mimo wszystko czeka mnie operacja i wszystko może się zdarzyć. A co jeśli to mój czas właśnie dobiega końca?
Starałam jednak jak najszybciej wyrzucać te myśli z głowy, przecież mam jeszcze tyle do zrobienia! Kto inny, jak nie ja wypełni moją misję?
Wstałam na długo przed świtem, wzięłam szybki prysznic. Byłam lekko oszołomiona przez lęki, które dostałam wieczorem, do tego nie mogłam mieć nawet okularów, bez których nie widzę dosłownie nic. Najpierw trafiłam na sale przypominająca bardziej ostry dyżur, z wieloma łóżkami, mnóstwem aparatury. Tam już czekał na mnie anestezjolog, przywitał mnie po polsku co dodało mi trochę otuchy. Szybko założył mi kaniule i ruszyliśmy na blok.
Tu muszę przyznać, że różnica między tymi w Polsce a tymi w Paryżu była ogromna.
Ostatnie co pamiętam, to głowę anestezjologa nad sobą i swoją ostatnią myśl- to wielkie marzenie zaraz się spełni!
-Merci!
To były pierwsze słowa jakie usłyszałam od pielęgniarki po przebudzeniu się, która zajmowała się mną przez kolejne 3 godziny. Ku własnemu zdziwieniu byłam w stanie zarówno rozumieć jak i całkiem logicznie rozmawiać po francusku. Nie czułam wielkiego bólu, byłam jednak rozbita i zdezorientowana.
Po przewiezieniu na normalną salę od razu poszłam spać, obudziłam się, gdy przyszła do mnie koleżanka z pracy, chwilę później pojawiła się druga, wraz ze swoimi dziećmi i choć na chwilę mój pusty pokój zapełnił się ludźmi. Następnie wpadł do mnie doktor i wręczył symboliczny prezent od fundacji, list i klepsydrę symbolizującą czas od rozpoznania choroby do znalezienia dawcy.
W szpitalu w sumie spędziłam 3 noce, miałam tydzień zwolnienia lekarskiego.
Czy mnie bolało? Pierwsze 4 dni tak, nie mogłam za dużo chodzić ani za długo stać, brałam leki przeciwbólowe.
Chciałabym w tym miejscu napisać o ogromnym szczęściu jakie mnie przepełniało, poczuciu dumy i spełnienia. Niestety nie do końca tak było. Cieniem towarzyszącym temu wszystkiemu była ... samotność i ogromna tęsknota za rodzina i przyjaciółmi, którzy wspierali jak mogli, ale nie zmieniało to faktu, ze byli ponad 1500 km stąd. Do tego, w dużym skrócie i może się wydać to absurdalne, z tego powodu miałam tylko same nieprzyjemności w pracy, ale chyba szkoda się nad tym rozwodzić.
Od operacji mija ponad miesiąc, czuje się dobrze. Niestety musiałam zrezygnować z biegania, a co za tym idzie ze startu w maratonie, do którego się przygotowywałam. Do tego spadł mi poziom żelaza i mam lekką anemie, na szczęście hemoglobina jest w normie.
Jednak czy za 50 lat to wszystko będzie mieć znaczenie? Ból przez kilka dni, samotność, kilka zbędnych łez i jakiś tam wkurzony szef? Jasne, ze nie. Czeka na mnie jeszcze nie jeden maraton,żelazo wkrótce podskoczy, a z rodzina uściskam się już niedługo. Jedyne co się będzie liczyć, to to, ze za te 50 lat być może spotkam mojego braciszka, który pewnie jest przyszłym noblista, astronauta lub podobnie jak ja, ogromnym marzycielem. Dzięki mojemu szpikowi on dożyje tych dni i chyba to w tym wszystkim jest najważniejsze.
Cała historię spisałam po to, bo może dzięki temu choć jedna osoba znajdzie trochę odwagi i zgłosi się do bazy potencjalnych dawców.
"Kocham życie, bo i tak nie mam niczego innego"
Fiona
Ps. Trzymajcie kciuki za mojego braciszka!
No comments:
Post a Comment