14 January 2015

500 kilometrów, trzy chwile, dwie osoby, jeden film i ... setki marzeń.

Droga, która zmieniła moje życie

By opisać jakiekolwiek zmiany trzeba nakreślić stan przed i po. O ile ten drugi, niezwykle barwny, sprawia, że jesteśmy dumni sami z siebie, szczycimy się nim i chwalimy na każdym kroku, o tyle ten pierwszy, początkowy etap jest powodem do wstydu. Przecież nikt nie pisze o depresji, lenistwie i nadwadze od tak, tylko po to by pokazać, jak bardzo jest się słabym. Dzielimy się tak osobistymi sprawami tylko i wyłącznie w połączeniu ze stanem po. Dla kontrastu, by pokazać jaką drogę pokonaliśmy i jak jesteśmy silni.
Dziś opowiem wam historię, chyba jak dotąd najbardziej osobistą na tym blogu. Dla tych którzy zastanawiają się, jak to się zaczęło zapraszam do lektury.




Przestań marzyć

Choć od dziecka byłam marzycielem, nie umiałam wtedy sprawić, by te marzenia stały się rzeczywistością. One po prostu były. Stały się ucieczką od porażek dnia codziennego, nadwagi, poczucia ogromnej pustki i .. bycia inną niż wszyscy. W gimnazjum moi rówieśnicy zachwycali się nowym telefonem, licytowali kto ile wypił na ostatniej imprezie. Nikt nie rozmawiał o planach na przyszłość, zainteresowaniach, pasjach i tych wspaniałych rzeczach, które można robić z życiu. A mi w głowie rodziły się coraz to nowe pomysły... Dzieliłam się nimi z moimi przyjaciółkami, które gdy tylko poruszałam ten temat wybijały mi je z głowy jednym zdaniem, które słyszałam setki razy:
"Nie ma sensu marzyć, bo mało prawdopodobne jest to, że to się spełni, a wtedy będzie ci smutno, że się nie udało, dlatego lepiej nie marzyć, by nie być smutnym"
Stąd wniosek jest prosty:
nie masz marzeń-> nie jest ci smutno-> powinieneś być szczęśliwy
Słysząc to przez kilka lat szalony marzyciel, który gdzieś tam we mnie był powoli zaczął umierać.
Wedle ich teorii powinnam być najszczęśliwszym człowiekiem na świecie... Jak pewnie się domyślacie, nie byłam. Straciłam wszystko co mnie wyróżniało i stałam się taka jak wszyscy. Szara,nijaka, żyjąca po to by dożyć do kolejnego nudnego dnia.
I pewnie byłoby tak do dziś, gdyby nie 500 kilometrów, trzy chwile, dwie osoby, jeden film, niespotykana wiara w siebie i ciężka praca.

maj 2010

W liceum moim wychowawcą był człowiek niezwykły. Wysportowany naukowiec całkowicie oddany swoim pasją. Pierwszy raz w życiu spotkałam takiego wychowawcę, który naprawdę chciał zmienić bandę szesnastolatków w odważnych młodych ludzi gotowych robić to, co się kocha i nie bojących się żadnych wyzwań. Dla przykładu wspomnę, że jeden kolega z ławki zaraz po maturze zdobył Mont Blanc, większość z nich studiuję swoje wymarzone kierunki i chyba każdy z mojej klasy, który na szkolnej wycieczce zasmakował gór wraca do nich z przyjemnością zdobywając kolejne szczyty.
To właśnie na tej wycieczce, w 2010 roku doświadczyłam pierwszej z tych niezwykłych chwil, które zupełnie zmieniły moje życie.
Całą klasą brnęliśmy w śniegu  w drodze na szczyt Grześ, w Tatrach Zachodnich. Dokładnie pamiętam, jaki to był dla mnie ogromy wysiłek. Miałam nadwagę, astmę i absolutny brak kondycji. W pewnym momencie ciało się zbuntowało. Zemdlałam. Pamiętam jak ocknęłam się leżąc w śniegu mając nad głową rówieśników,dla których to podejście nie było żadnym wyzwaniem. Czułam ogromny wstyd, że  tylko ja nie dałam z tym sobie rady. To była ta pierwsza, ulotna chwila. Mały kamień,który w przyszłości miał spowodować lawinę.

październik 2010-sierpień 2011

Kolejny rok szkolny kręcił się tylko wokół jednej osoby i choć dziś czasami żałuję tego związku, wiem, że bez niego ta lawina zmian nigdy by nie nastąpiła. Nie odkryłabym swojego potencjału i siły. I pomijając wiele aspektów i wybaczając dużo, szczerze dziękuję losowi, że spotkałam akurat jego. Bo to za sprawą tej osoby pojawiła się ta trzecia decydująca chwila, ale zanim o niej, czas na drugą.

czerwiec 2011

Znów muszę nawiązać do liceum, w którym nie tylko wychowawca był niezwykły. Był też pewien ksiądz, człowiek, który przemaszerował kilka razy większość szlaków do Santiago. To na lekcjach religii pierwszy raz usłyszałam jak ważna jest kobiecość, praca nad sobą i.... marzenia.
Na jednej z ostatnich lekcji, w czerwcu 2011 roku dostaliśmy zadanie, które Tobie też polecam zrobić.
Napisz na kartce wszystkie swoje marzenia, które chcesz spełnić. Obok każdego z nich narysuj oś czasu, która ilustruje ile czasu od dziś zajmie Ci spełnienie tego marzenia. Następnie nad kreską napisz jakie cechy, umiejętności i osoby mogą Ci w tym pomóc, pod kreską wszystko to co Ci przeszkadza.
Od siebie mogę dodać,że zabierając się za spełnianie konkretnego marzenia warto zacząć pracować nad "słabymi punktami", by jak najmniej przeszkód stało nam na drodze.
I tak, w czerwcowy czwartek wróciłam do domu, usiadłam z malutką karteczką i pisałam to co podpowiadał mi odradzający się mały marzyciel. Po spisaniu wszystkiego co mi przyszło do głowy poczułam się jak nigdy Dotąd. zaczęłam widzieć sens w tym moim szarym życiu. Tego też dnia odnalazłam swój sens życia. Może to niepoważne, że są nim marzenia. Może jestem  tylko jedyną osobą na świecie, która za cel obrała wieczną walkę o to, by skreślać kolejne punkty na niekończącej się liście szalonych pomysłów.  I nie jeden raz mnie za to krytykowano. Ale szczerze? Nie zmienię się. Będę walczyć, bo wiem, że warto. Chociażby po to, by na łożu śmierci mieć co wspominać.

sierpień 2011

Czas na trzecią,decydującą chwilę. Chyba łatwo ją przewidzieć. Było to zerwanie z chłopakiem, który zbyt szybko stał się całym moim światem. Doskonale pamiętam to uczucie przerażającej pustki, gdy się rozstaliśmy. Bałam się przyszłości, przygniatało mnie poczucie osamotnienia i choć dziś brzmi to trochę absurdalnie, to miałam wrażenie jakby zawalił mi się cały świat.
Na szczęście, tego samego dnia,gdy już otarłam łzy, na chwilę zapominając o bólu, który paraliżował każdą komórkę mojego ciała, spojrzałam w niebo. Poraził mnie jego piękny błękit i biel cumulusów na tle niezdobytych gór. Powiedziałam sobie wtedy w duchu:
"Fiona, dasz radę. Tylko przestań się bać."
Wtedy też zaczęłam wierzyć i walczyć o to, by odzyskać to marzenie, które owy delikwent wybił mi z głowy.

Pewnie domyślacie, się co to mogło być, ale by zrozumieć sens maszerowania 500 km gdzieś tam w Hiszpanii musicie wiedzieć skąd taki pomysł się wziął.
I znów historia wraca do dwóch wyjątkowych nauczycieli z liceum. Wcześniej wspomniany ksiądz, który już wiele razy odbył pielgrzymkę do Santiago, któregoś czerwcowego dnia polecił film "the way".
Obejrzałam go z tydzień później z moją koleżanką. padło tam jedno zdanie i to dzięki niemu moje życie zaczęło się zmieniać.
"życia się nie wybiera. życiem się żyję"

 Pamiętam nasz zachwyt,błysk w oczach i jedną myśl :
"Po maturze idziemy do Santiago, a co!"
Chwilę później zadzwonił mój ówczesny chłopak. Pełna optymizmu podzieliłam się z nim moim pomysłem. W słuchawce usłyszałam tylko jedno zdanie:
"eeeee.... Fiona, nie dasz rady"
I wiecie co? On miał rację. Wtedy nie dałabym rady. Nie miałam kondycji, ważyłam za dużo, dwa lata wcześniej po przejściu zaledwie 100 km, po 4 dniach, skończyłam z gorączką i dochodziłam do siebie przez kolejny tydzień, nie mówiąc już o tym, że nie było  mnie stać na te wszystkie survivalowe gadżety.
I wierzyłam w te słowa przez kilka dni, łudząc się, że zapomnę. Jednak na szczęście, ta myśl gdzieś tliła się w sercu....
Pomyślałam sobie, że skoro nie mogę przestać o tym myśleć, to może warto przysiąść i rozpracować od podszewki czy to jest w ogóle realne.
Tak więc, dopisałam do wcześniej sporządzonej listy: "Santiago", zrobiłam oś czasu, zaskakująco krótką, bo czasu było niewiele ponad rok i zabrałam się za spisywanie wszystkich przeciwności. było ich mnóstwo. Gdy przyszedł czas na zapisanie tego, co może pomóc jedyne co znalazłam to ogromna motywacja i... wychowawca, który rok wcześniej był na szlaku.
Następnego dnia z małą karteczką, trochę nieśmiało poprosiłam, by zapisał mi to, co niezbędne jest na wyprawie. Z gotową listą zaczęłam szacować koszty. i wiecie co się okazało? To nie były aż tak kosmiczne sumy.
Drugą przeszkodą byli rodzice, ledwo skończyłam 18 lat, ale nie mogłam im zakomunikować, że za rok będę dreptać gdzieś tam w Hiszpanii. Oni mając w pamięci mnie po niecałych 100 km w życiu by się nie zgodzili, bym jechała w świat na coś o wiele trudniejszego. Musiałam więc kombinować, jak ich przekonać, że dam radę. Zaczęłam biegać. A dlaczego rano? By na własne oczy widzieli, jak każdego dnia wracam do domu coraz później. To miał być kontrargument, że nie mam kondycji,którą budowałam dobre pół roku..

8 sierpnia 2011

Wracając do chwili numer trzy. Prawie dwa miesiące później, gdy patrzyłam w niebo powiedziałam sobie, że dam radę, choćby nie wiem co. i choć zostałam sama jak palec, to nie wszystko mi odebrano. Pozostały mi marzenia,  i ten romans trwa po dziś dzień.
Najśmieszniejsze jest to, że równo rok później stawiałam moje kroki na camino zaczynając pierwszą, ale jak się ciągle okazuje, nie ostatnią przygodę życia.
O trudach drogi, smakach Hiszpanii, kolumbijskim kanciarzu, kamyku w plecaku, który teraz leży gdzieś na dnie oceanu opowiem następnym razem.

Tak więc, niech nie paraliżuje was strach, nie pozwólcie sobie wmówić, że coś o co walczycie nie ma sensu, że jest nierealne i że na pewno wam się nie uda. Ja już się uodporniłam, za wiele razy to słyszałam.
Drugi wniosek jaki mi się nasuwa, starajcie się być otwarci na świat. Nigdy nie wiesz, kto stanie się Twoim mistrzem, kto zainspiruje i kto pomoże zmienić Twoje życie.
Mój sekretny cel realizuję od tygodnia, ale już czuję, że to będzie coś wielkiego. Wiedzą Ci co powinni, co powiedzieli: "eee, nie dasz rady" i Ci co w pierwszym rzędzie kibicują.
Na dziś chyba wystarczy.

"Czas zacząć żyć życiem o którym marzysz"


Fiona






2 comments:

  1. Grzeję miejsce w pierwszym rzędzie! :D

    ReplyDelete
  2. Nie poddawaj się i walcz o swoje marzenia.... Trzymam kciuki i jeżeli kiedyś jeszcze będziesz szła na Camino daj znać... sam chętnie pójdę z kimś kto zna już drogę...:)

    ReplyDelete