O tak, czas na relację z samej wyprawy! Dziś- część pierwsza, bo nie spodziewałam się, że aż tak się rozpiszę. Miłego czytania!
Dla mnie droga zaczęła się na długo przed tym jak postawiłam swoje pierwsze kroki na szlaku. Tak naprawdę to uwierzenie w siebie było najtrudniejszym elementem, a później już jakoś szło z górki... Dlaczego? Dzięki dobrze sprecyzowanemu marzeniu wszystkie działania do niego prowadzące nabierają sensu przez co, nawet te najtrudniejsze przychodzą z przyjemnością. Bo chwilowe niewygody, zmęczenie nabierają sensu.
listopad 2011- lipiec 2012
I tak, długimi miesiącami odkładałam każdy grosz, by raz na jakiś czas kupić kolejny gadżet. Nie wiem czy to za sprawą, ile musiałam poświęcić, by mieć to kolejne coś, ale każdą z tych rzeczy wiąże się ogromny sentyment i krótka historia. Pierwszą z nich był spork, czyli łyżko-wiedelco-nóż. Niezwykle przydatny, bo niemal jednocześnie można mieszać herbatę i jeść spaghetti :).
Najlepszy przyjaciel W tym samym miesiącu stałam się też właścicielem niezastąpionego towarzysza podróży,który od tamtego czasu był ze mną wszędzie, od Sahary po polskie Tatry, a teraz czeka, gdzieś tam w koncie, spakowany i gotowy do kolejnej podróży. Plecak zamówił mój kolega z klasy, bo też kupował coś z tego samego sklepu internetowego. Nie zapomnę dnia, w którym przyniósł mi go do szkoły. Byłam jednocześnie szczęśliwa i przerażona. Bo teraz, gdy już wie tyle osób i coraz więcej inwestuje w ten cel, trudnej będzie się wycofać. W sumie to nie ma odwrotu...
Prawo jazdy? Może kiedyś.
No właśnie, dlaczego ja, szalony podróżnik, nie jeżdżę jeszcze jeepem po sawannie? Bo zamiast standardowego prezentu od rodziców, jakim jest kurs prawa jazdy, poprosiłam ich o bilety na samolot do Madrytu. Jeden z lepszych prezentów w życiu, pomijając skrzypce, łyżwy i domek dla lalek.
Kolejną ważną rzeczą, bez której nie dotarłabym aż nad Ocean były kije, które nazwałam Bolek i Lolek. Na ich wsparcie zawsze można liczyć :)
Tylko i wyłącznie jednego dnia była promocja na kije. I to nie byle jakie kije,bo black diamond- najlepsze z najlepszych. Problem był taki, że wyprzedaż była od godziny 9 rano, w czwartek. Jako zagorzały wróg wszystkich smartfonów, by je zamówić musiałam skorzystać z komputera w szkolnej bibliotece, w efekcie spóźniłam się na lekcje z moim wychowawcą ponad 20 minut. Zdziwiony nauczyciel zapytał, czy naprawdę dojeżdżam z aż tak daleka. I co mogłam odpowiedzieć? Że utknęłam w zaspie, porwali mnie kosmici lub zwiał mi autobus? Nie, byłam szczera do bólu - " Przepraszam, byłam w bibliotece by zamówić black diamondy, tylko dziś są przecenione o 100 zł".
Zdziwione spojrzenia ludzi z klasy- bezcenne, ale za to reakcja wychowawcy jak najbardziej adekwatna do rangi wydarzenia -"Dobrze, rozumiem". Bo przecież pół roku wcześniej sam zachwalał te kije przez dobre 15 minut.
Po urodzinach przyszedł czas na większe zakupy i tak stałam się właścicielem camel baga, ręcznika szybkoschnącego, śpiwora ważącego zaledwie 650 g i najdroższych skarpet w życiu.
Zaraz po maturach pracowałam prawie 3 miesiące, bo samo oszczędzanie nie wystarczyłoby na wyjazd. Nie zawsze było lekko, wstawanie przed piątą rano lub późne powroty do domu. Jednak z każdym dniem byłam coraz bliżej wyjazdu i ta wizja dodawała mi skrzydeł. Z drugiej strony nie wiedziałam co mnie czeka i to budziło lekki strach. Dopadało mnie też czasami racjonalne myślenie. Bo po co to wszystko? Tyle wysiłku, ogromne wydatki, tylko po to by przejść jakiś tam średniowieczny szlak. I choć wtedy nie widziałam większego sensu z wyjątkiem spełnienia wielkiego-nierealnego marzenia tylko i wyłącznie dla własnej satysfakcji, teraz wiem, że ta droga zmieniła moje życie. Stała się pierwszą barwną historyjką w moim życiorysie.
Dziennik podróżnika
Tydzień przed wyjazdem dostałam zarys drogi jaki mamy pokonywać każdego dnia, z ilością kilometrów (od 18 do 50) i z miejscowościami w jakich mamy spać. Postanowiłam dobrze się przygotować do "survivalowej przygody" i przez kilka dni opracowywałam mini przewodnik, który wydrukowałam i wkleiłam do mojego pierwszego w życiu notesika-dziennika podróżnika. Pakowanie trwało krótko, bo rzeczy miałam nie za wiele. Wielkimi krokami nadchodził dzień wyjazdu...
Wylot miałyśmy z Warszawy rano, dlatego już dzień wcześniej pojechałyśmy z koleżanką pociągiem do stolicy. Ostatnie uściski z rodziną i czas ruszać w nieznane.
Pamiętam jak z dworca do miejsca, gdzie miałyśmy spać trzeba było iść jakieś 20 minut, a ja już miałam dość. Wniosek był jeden- plecak jest za ciężki. Jak zredukować bagaż, gdy wzięło się tylko najpotrzebniejsze rzeczy? Ofiarą stał się ręcznik, bo po co mi taki duży? Dwie trzecie zdecydowanie wystarczą.
Buen Camino
Po stracie samolotu nadal nie mogłam uwierzyć, że to dzieje się naprawdę, zamknęłam oczy i uświadomiłam, że to niemożliwe właśnie trwa, więc może nie ma rzeczy niemożliwych? Z tą myślą pierwsza przygoda życia się zaczęła.
Z Madrytu do Oviedo-miejsca w którym zaczyna się szlak- Camino Primitovo jechałyśmy całą noc autobusem (ALSA). Pierwszy dzień minął spokojnie, bo dopiero nazajutrz miałyśmy się spotkać z resztą grupy i ruszyć na szlak. Kupiłyśmy więc credenciale- paszporty pielgrzyma i muszle- symbol peregrino, znalazłyśmy też albergue, skąd mam moją pierwszą pieczątkę.
Następnego dnia ruszyłyśmy o świcie na plac przed katedrą. Od tamtej chwili kolejne trzy tygodnie polegały na podążaniu za żółtymi strzałkami i muszelkami, stąd reszta historii mogłaby by być niezwykle nudna i monotonna. Bo w sumie każdy dzień był do siebie podobny. Pobudka, szybkie pakowanie i dreptanie po szlaku przy świetle gwiazd i czołówek, bo słońce w tej części Hiszpanii wschodzi około godziny 8. Po 15 km przerwa na kawę, by później szybszym tempem biec do kolejnego albergue po wolne łóżko. Tak, łóżko w albergue nie raz było jedynym celem w ciągu dnia. Już tłumaczę dlaczego. Po pierwsze, po 35 km spanie na karimacie to średnia przyjemność, a po drugie w niektórych nie można było spać na podłodze, co oznacza, że trzeba iść dalej, szukać kolejnego miejsca na nocleg, a czasem jest to kolejne 15 km. Po szybkim prysznicu, praniu i porządnej porcji makaronu przychodził czas na chwilowy relaks, nacieszenie się miejscem i piękną słoneczną pogodą. Najmilej wspominam wspólne kolacje, a to za sprawą malutkiej gitary mojego kolegi. Śpiewy, hiszpańskie wino i to uczucie beztroski połączone z wciąż rosnącym zachwytem. Camino w dużym skrócie.
Pierwszego dnia, celem była malutka wioska, San Juan de Villapanada, zaledwie 27 km. Co w tym trudnego? Teoretycznie nic i do 22 km było całkiem przyjemnie, jednak z każdą chwilą robiło się coraz cieplej, do tego plecy nieprzyzwyczajone do 14 kg plecaka dawały o sobie znać. Na dodatek ostatnie 8 km prowadziło przez asfaltową drogę, brak cienia, kończąca się woda,a do samego albergue trzeba było iść pod górkę. W progu czekał na mnie najmilszy na świecie hospitalieros, każdemu kto wchodził wręczał szklankę wody i był to najbardziej wyczekiwany łyk wody w życiu. Ktoś pomógł mi zdjąć plecak.
Nie miałam sił kompletnie na nic, usiadłam i lekko oszołomiona myślałam o jednym. Cholera, to dopiero początek. Co będzie jak nie dam rady?
W takiej sytuacji nie ma nic lepszego jak prysznic. Dla mnie był on zbawienny. Później Msza Święta i kolacja, mój pierwszy kawałek melona i wyczekiwany sen.
Dzień drugi był wyjątkowy ze względu na poranek i piękny wschód słońca widziany ze wzgórza.
To chyba jedno z moich najstraszniejszych zdjęć, a dlaczego się tym dzielę? Bo wiąże się z nim historyjka, otóż na talerzyku są ciasteczka, i to nie byle jakie, bo caratijas des profesors. Te ciastka podobno można kupić tylko i wyłącznie w Salas o ile dobrze pamiętam. Warto było chodzić i pytać miejscowych bo były przepyszne, a taka okazja pewnie nie nadarzy się w najbliższej przyszłości.
Dzień zakończyliśmy śpiewając przebój Elvisa, do dziś mój ulubiony.
Przebiegły Kolumbijczyk
Trzeciego dnia maszerowało się znacznie lepiej, ostatnie kilometry wiodły przez las. Nagle, na samym środku ścieżki zobaczyłam leżącego skulonego mężczyznę, przestraszyłam się, że coś mu się stało. Zapytałam, czy zamierza tu spędzić noc, wydawało mi się, że odpowiedział twierdząco, dałam mu więc mała butelkę wody i ruszyłam dalej życząc dobrej nocy. Kilka minut później, ten sam mężczyzna przebiegł koło mnie na szlaku, a mi w głowie zrodziła się jedna myśl - on zajmie moje łóżko! Przyspieszyłam kroku i tak ostatnie dwa kilometry ścigałam go aż do albergue, które na szczęście tym razem było z górki. Wpadałam tam prawie równo z nim, przywitał nas hospitalieros a ja wyczerpanym głosem powiedziałam tylko ciche "Buenos dias." Właściciel patrząc na mnie powiedział, że zostało tylko jedno wolne łóżko i choć byłam druga to przydzieli je mi. Cieszyłam się jak dziecko z cukierków. Trochę parszywe to szczęście, bo trafiło mi się łóżko piętrowe, a gość który spał na dole całą noc chrapał.
Kolejnego dnia odnalazłam w sobie pokłady sił i do albergue dotarłam w ścisłej czołówce, jakoś przed południem. Byłam pewna, że najgorsze za mną. Przecież całkiem nieźle sobie radzę. I ta pewność siebie chyba mnie zgubiła. A czekał na nas 50 km etap i najpiękniejszy element szlaku, bo prowadzący przez góry na wysokości dwóch tysięcy metrów.
O tym jak maszerowałam pomiędzy chmurami, rozwaliłam sobie nogę, którą później złamałam, o 3 muszkieterach, composteli i ośmiornicy napiszę kolejnym razem.
A tym, którzy wybierają się na szlak, życzę Buen camino!
PS. Powiem szczerze, bałam się ostatniego postu, ale reakcja jaka mnie spotkała... bardzo mnie zaskoczyła. W sumie były to same pozytywne opinie od:
"Ty to jesteś jednak mistrz najbardziej wartościowy post,wrzuciłaś dopiero teraz (...)jak na kobietę masz więcej z faceta niż Grodzka"
po post na blogu mojej koleżanki skierowany do mnie!
Oczywiście niezwykle mile się to czyta i mogę tylko podziękować za takie słowa, z drugiej strony w końcu ujawnił się mój prawdziwy powód założenia bloga. Otóż miał on mnie samą motywować do robienia rzeczy wyjątkowych, stawiania sobie nieosiągalnych celów i realizowania ich, bo w końcu o czymś trzeba tu pisać. I chyba się udało, przykład z piątku, wracam z biegania, zmęczona i choć wiem, że czeka mnie kolejny trening i że nie ma czasu na odpoczynek, to próbuję sobie wmówić, że kostka trochę boli, że bark niedomaga, że zmarzłam i zasługuję na ciepły prysznic, że w sumie opuszczenie jednego dnia wiele nie zmieni ... tak, bez sensu przekomarzanie się z samym sobą. Nie wiem czemu coś mnie podkusiło, by zajrzeć na bloga mojej koleżanki... a tam czerwonymi literami napisane coś specjalnie dla mnie " nie poddawaj się!". Te słowa aż krzyczały na mnie i karciły za to, że nawet myślałam o tym by się poddać. Czytałam to prawie ze łzami w oczach i Martynko, dziękuję Ci za nie!Chwilkę później pełna sił skakałam po pokoju z uśmiechem na twarzy, by po 40 minutach zdychać na podłodze zlana potem. Tak oto działa motywacja.
http://doceniamzycienieoddzis.
Koniec z wymówkami!
Na mnie już czas, czeka mnie weekend pełen przygód, wszystko opowiem jak wrócę!
"Nie musisz być wielkim by zacząć,
ale musisz zacząć by być wielkim"
Fiona
No comments:
Post a Comment