31 January 2015

Porto w Porto, sos z piwem i ...

W ostatni weekend znów czas był liczony kilometrami. I tak, niecałe 3 dni, prawie 4 tys km, 3 małe marzenia spełnione i jak zawsze masa wspomnień. Czy to nie jest piękno podróży? Nieważne czy tych małych czy tych dużych. Czas nabiera zupełnie innej wartości, zahaczając o nieskończoność.
Jak obiecałam, czas na relację.





Porto, niezwykłe portugalskie miasto, położone nad rzeką Douro. Co mnie najbardziej urzekło? Jak zawsze jedzenie: od słodkości po ... sos z piwem,  możliwość zjedzenia przepysznych truskawek w styczniu, wąskie uliczki mieniące się w lekko przymglonych promieniach słońca, mocna czarna kawa z kroplą gorącego mleka (jedna z lepszych w moim życiu) trzy razy tańsza niż ta w Paryżu, wszelakie wyroby z korka, od torebek, pocztówek i sandałów po plecaki, breloczki i notesiki.

Portugalia przywitała nas przepiękną słoneczną pogodą, co zaszokowało nas chyba bardziej dlatego, że 5 godzin wcześniej dreptałyśmy uliczkami Paryża, które pokrywał śnieg. Reakcja Elisabete (jest Brazylijką), która widziała go pierwszy raz w życiu... bezcenna.

Z lotniska w Porto najlepiej dojechać metrem i wysiąść na stacji Trindade, później kierować się w stronę ratusza (Camara Municipal), następnie przejść wzdłuż ulicy Avenida dos Aliados, przy której znajduje się Plac Wolnośći (Praca de Liberdade). Warto bacznie się rozglądać, by nie przegapić...




... pomnika króla Piotra IV oraz.... jednego z najpiękniejszych McDonaldów na świecie! Witraże rodem z secesji, lustra na ścianach i żyrandole prawie jak z Wersalu. Zjeść zwykłego cheeseburgera w takim miejscu...


Jak już wspomniałam, towarzyszyła mi Elisabete, która, gdy tylko rozejrzała się po okolicy stwierdziła, żeczuję się prawie jak w Brazylii. Te same uliczki, kościoły i ... cukierki. Udało nam się znaleźć brazylijską restaurację... powiem szczerze, myślałam, że polska kuchnia należy do niezdrowych... a tu na talerzu ogromna porcja ryżu, frytek, mięsa, czarnej fasoli i do tego jajko sadzone... (14 e, cena z napojem). 



Pacoquita- cukierki z masła orzechowego. mmmm!
No dobrze, chyba za dużo piszę o jedzeniu :)
Objedzone ruszyłyśmy dalej zwiedzać miasto, dotarłyśmy pod kościół Świętego Ildefonsa. W oczy rzucają się charakterystyczne ceramiczne płytki (azelujos), które można spotkać na każdym kroku, według mnie zdecydowanie najpiękniej prezentują się na dworcu Sao Bento.




Kolejnym małym celem pierwszego dnia był Pałac Kryształowy... Ogromne rozczarowanie, może spowodowane tym, że przez ostatnie kilka miesięcy przywykłyśmy do apartamentów Napoleona, komnat w Wersalu i malowniczych zamków.  A tu nic innego jak... coś przypominające spodek ufoludków. 


Nie był to jednak zmarnowany czas, po drodze trafiłyśmy do parku, z którego roztaczał się piękny widok, do tego gubiąc się w wąskich uliczkach trochę lepiej mogłyśmy poznać miasto. Ciekawym odkryciem było drzewko z cytrynami w jednym z ogródków i  malutki stragan z owocami.
Czas biegł nieubłaganie, a na mnie czekało zadanie- niespełnione dotąd marzenie- kąpiel w Atlantyku. Czy to szaleństwo, kąpać się w styczniu, gdy temperatura wody jest najmniejsza? 
Z Porto na plażę można dojechać metrem lub autobusem. Przyznam szczerze, że im bliżej byłyśmy celu tym coraz większą miałam ochotę uciec... ale słowo się rzekło, strój już ubrany... 


Nie mogłam też za długo zwlekać, bo słońce zaczynało zachodzić... 
Tak więc, nie zwracając uwagi na miejscowych poubieranych w zimowe płaszcze, szybko się rozebrałam, wyłączyłam racjonalne myślenie i niczym Forest Gump z zamkniętymi oczami pobiegłam przed siebie... Nie czułam zimna aż do momentu zanurzenia się po samą szyję.. próbowałam płynąć, ale to chyba bardziej przypominało drgawki paralityka, co nie zmienia faktu, że w ten oto sposób spełniło się moje jedno z moich marzeń.




Patrząc na zachód słońca, zajadając truskawki uświadomiłam sobie coś oczywistego. Życie jest zdecydowanie za krótkie... a przed sobą mam jeszcze tyle nieodkrytych miejsc, niezdobytych  gór, języków których chce się nauczyć... Elisabete zawsze powtarza "Try hard", według nie to nie wystarczy, by te nierealne marzenia,z którymi się zmagam zrealizować...  Mając przed oczami Ocean, jego teoretyczną nieskończoność, bo przecież dopiero w XV wieku znalazł się śmiałek, który odważył się go pokonać. Chyba czuję się podobnie. Moim Oceanem są moje cele. Czas opuścić bezpieczny port. 
Od siebie dodam do powiedzonka Eli drugi element niezbędny, by dosięgnąć gwiazd i tak,od dziś to te słowa mam napisane wielkimi literami na ścianie i to one będę mnie prowadzić. 
"Try hard. Work harder." 
...
Nocleg udało nam się znaleźć u przemiłej pary Polaków, którzy mieszkają w Guimaraes, przepięknym miasteczku niecałe 50 km od Porto. Oprowadzili nas zarówno w nocy jak i za dnia po okolicy, pokazali 
X-wieczny zamek jak i ulubiony bar, do tego przepyszna kolacja (najlepsze spaghetti w życiu) i śniadanie.
Odkąd zaczęłam podróżować i poznawać coraz więcej ludzi, staram się czegoś od nich nauczyć, zainspirować. Co mnie urzekło w tej parze? Miesiąc temu spędzili dwa tygodnie w Maroku, które zwiedzali tak intensywnie, że w butach porobiły się dziury. To podróżniczy odpowiednik "party hard". 
Na zdjęciach poniżej plac i zamek Guimaraes i jedna z najlepszych kaw jakie dotąd piłam. 




Następnego dnia po krótkim spacerze w Guimaraes, ruszyłyśmy znów do Porto. [bilet: 3,10e z stacji Sao Bento].

Zwiedzanie zaczęłyśmy od Katedry Se. Z placu przed nią roztaczał się piękny widok na okolicę. 



Później, wąskimi uliczkami udałyśmy się nad rzekę, do starej rybackiej dzielnicy zwanej Ribeira. Naprawdę zachwyciło mnie to miejsce tętniące życiem, pełne straganików na których można w większości znaleźć wyroby z korka, restauracje, kawiarnie. By nacieszyć się słońcem w styczniu usiadłyśmy nad rzeką mając przed oczami chyba najbardziej znany most w Portugalii- Ponte Dom Luis 1, który spokojnie można nazwać bratem wierzy Eiffela. I choć w Paryżu drożej, zimniej.,ulice bardziej zatłoczone...to nie wiedzieć czemu zaczęłam tęsknić za tym miastem. 


Jednak sentymenty trzeba było szybko zakończyć, przejść na drugą stronę rzeki i udać się do winnicy! Tam czekało na mnie ostatnie marzenie- wypić porto w Porto. Chyba jedno z prostszych marzeń, ale
cieszyło bardziej niż inne, zdecydowanie mam za słabą głowę.. :)




Niestety czas było się żegnać z tym słonecznym miastem, ale pewne jest, że muszę tam wrócić, bo zostały mi dwa miejsca do zobaczenia. Raczej nie będę się nudzić na emeryturze.
...
W Guimaraes z Darią i Piotrem udaliśmy się do restauracji, by zasmakować kuchni portugalskiej, wybór padł na francesinhnę- danie dość... oryginalne. Są to dwa kawałki chleba tostowego z mięsem, serem, szynką, do tego jajko sadzone prawie jak wisienka na torcie, wszystko to dosłownie pływa w sosie. Jakby komuś było mało to ma jeszcze frytki do tego. 
Było całkiem smaczne, gdyby nie sos, do którego dodawane jest wino lub piwo. Do naszego dania użyto piwa, które dawało trochę gorzkawy smak. 
Później odwiedziliśmy moje ulubione miejsce w Portugalii. Piekarnie, w której w nocy wszystko można kupić za 35 centów. Raj dla fanów słodkości.... już dawno nie zjadłam za jednym razem takiej ilości cukru. Chyba dlatego nie mogłam spać w nocy. Tym razem karton słodkości był 3 razy większy niż ten z Maroka. Co będzie dalej?!
...
Na lotnisku znalazłam coś co rozbawiło mnie do łez- 15-centymetrową kremówkę. Jak to zjeść?! 

...
Pierwszy raz leciałam o wschodzie słońca, a to co widziałam za oknem... coś niezwykłego. Powrót do codzienności z nowymi siłami, bo cele ogromne. 
Dziś doszedł kolejny. No nic, nie ma co spekulować, trzeba zakasać rękawy i do roboty. 


"Podążaj za marzeniami... krok za krokiem.
Nie spocznij na laurach, ale wspinaj się dalej"

Fiona


No comments:

Post a Comment