Minął już ponad miesiąc od maratonu. Najwyższy czas na małą relację. Zapraszam!
Absurdalne początki
Swoją przygodę z myśleniem na serio o maratonie zaczęłam w
październiku tamtego roku. W głowie pojawił się nowy cel- przebiegnę maraton, nie doczołgam się
do mety lub dojdę, ale o własnych siłach przebiegnę. Jak pisałam wcześniej doświadczenia miałam skromne: jeden półmaraton i sporo wyleczonych kontuzji. Do dziś
pamiętam jak kilku osobom ponad pół roku temu mówiłam o swoich planach. Reakcje były różne, z reguły kończyło się na lekko drwiącym
uśmiechu. Znam go doskonale, większość moich marzeń jest tak odbierana, ale w sumie nic nie motywuje bardziej jak absolutny brak wiary szarych ludków.
Nie zrażając się ani trochę zaczęłam myśleć i kombinować jak
by tu się do tego zabrać. Znalazłam
idealny dla mnie plan treningowy, kupiłam nowe piękne buty i ruszyłam
biegać. Byłoby nudno gdym całe pół roku miała opisać jednym zdaniem: i tak
biegałam, biegałam aż pojechałam do Krakowa i udało się.
Nie było tak lekko.
Miałam przeróżne kontuzje, z najpoważniejszą z nich wylądowałam w szpitalu z
podejrzeniem złamania nogi (tym razem prawej), na szczęście tylko jeden z
mięśni nie wytrzymał treningów, do tego cała masa infekcji od zapalenia ucha po
anginę i w efekcie straciłam prawie dwa miesiące.
Każdy racjonalny człowiek mając tyle opuszczonych treningów
zrezygnował by, ale ja nie należę do ludzi racjonalnych i łatwo nie odpuszczam.
Doskonale zdawałam sobie sprawę na co się porywam i przyznam szczerze, że nigdy
w życiu nie byłam bardziej przerażona jak w momencie… przekraczania linii
startu.
Mityczna ściana
Podobno spotyka każdego maratończyka w okolicach 30 km, w
tym momencie każda komórka ciała krzyczy ‘Stop. Mam już dość!’ i jak w takim
wypadku się nie poddać?
Kilka lat temu słyszałam, że podczas maratonu doświadcza się
wszystkich emocji, od euforii po chęć zabicia kogoś. To był z jeden powodów,
dla których chciałam przebiec maraton. Nie może po to by zabijać niewinnych
ludzi, ale po to by lepiej siebie poznać, sprawdzić swoje możliwości.
I tak 18 maja, w pochmurny dzień w fionkowych czułkach
ruszyłam w najbardziej niezwykłą przygodę życia.
Moje ciało ewidentnie nie chciało współpracować i już po 2
km miało dość, a gdy w okolicach 8 km rozważałam myśl, by choć kawałek iść
dopadła nas ogromna ulewa. Nie zatrzymałam się. Przerażona biegłam dalej w strugach deszczu modląc się tylko o to, by tylko
ukończyć bieg.
Nagle zza chmur nieśmiało zaczęło wychodzić słońce, czułam
jak powoli wracam do sił. W okolicach 20 km byłam najszczęśliwszym człowiekiem
na świecie. Za chwilę miałam minąć punkt odżywczy i zjeść najsmaczniejszego banana w życiu, który według mnie zawierał w sobie super moce.
I tak z wielkim uśmiechem przebiegłam kolejne 18 km. Nie
doświadczyłam ściany ani na 30 ani na 35 km, ale los szykował mi inną
niespodziankę.
I doczekałam się!
Podczas maratonu dzwonił do mnie mój brat i gdy na 26 km
nawet miło było sobie pogadać tak na 37 km już niekoniecznie. Na domiar złego
zaciął mu się telefon, który dzwonił do mnie co 5 sekund i choć skutecznie
odrzucałam połączenia to poziom mojej irytacji rósł zaskakująco szybko. W końcu
odebrałam telefon i… zaczęłam grozić śmiercią mojemu jedynemu kochanemu bratu. Do
dziś nie zapomnę miny biegaczy wokół mnie…
Poirytowana biegłam dalej i pewnie byłoby idealnie, gdyby
nie Michael Buble.
Wyobraź sobie, że
jesteś okropnie zmęczony i jedyne o czym marzysz to by paść na asfalt i być
zjedzonym przez gołębie. Nic więcej. I w tym momencie w słuchawkach słyszysz
piosenkę… ‘I’m feeling good’. Wtedy coś
we mnie pękło. Najpierw trochę ironicznie zaczęłam się do sobie śmiać, a
później… jak typowa emocjonalnie
rozchwiana kobieta … płakać. A jak płacze maratończyk, który już
wszystko wypocił? Maratończyk płci żeńskiej okropnie szlocha, a na jego twarzy
maluje się obraz bólu i rozpaczy.
W takiej chwili doceniasz każdy ludzki gest. Jakaś niezwykła
kobieta, która stała na 40 km i dzielnie kibicowała innym biegła przy mnie
przez 500 m i krzyczała mi do ucha ‘Już niedaleko! Dasz radę!’. To było coś
niezwykłego! I gdy za zakrętem zobaczyłam tabliczkę z 42 km ból nagle ustąpił, a w jego miejsce pojawiała
się ogromną radość, która rosła w miarę zbliżania się do upragnionej mety.
I już po wszystkim :)
Nie wiem jak opisać to co czułam po przebiegnięciu 42
kilometrów i 195 metrów. Szczęście? To za mało. Zyskałam coś dużo lepszego.
Kolejny raz udowodniłam sobie, na ile mnie stać. Do dziś, jak mam już dość i
prawie zasypiam nad książkami mówię sobie ‘Ej, Fiona, przebiegłaś maraton a
teraz wymiękasz?’. Zawsze działa taka automotywacja.
Po drugie po raz kolejny dorobiłam się kliku nowych marzeń,
zawsze tak mam, gdy jedno uda mi się spełnić. Może trochę zamknięte koło, ale
to chyba nigdy mi się nie znudzi.
Obecnie dalej walczę o te małe i duże marzenia, realizuje
kolejne cele i cieszę się każdym dniem, biegam w ulewie boso po ulicy, by
później zajadać się babeczkami z truskawkami.
Dlaczego warto?
Po to by w pełni świadomie powiedzieć, że życie jest piękne.
Warto.
"Osoba, która ukończyła maraton
nie jest już tą samą osobą, która go rozpoczęła"
Wam też życzę przebiegnięcia przez życie.
Fiona
No comments:
Post a Comment